poniedziałek, 30 stycznia 2017

12 miesięcy z onkoludkiem- miesiąc pierwszy - styczeń!

Obudziłam się, przed oczami biała plama. Ktoś coś mówi, o coś pyta a ja nie mogę odpowiedzieć, nie czuję nic. Nie mogę złapać tchu, chcę powiedzieć, że słyszę, ale głos mi odmawia posłuszeństwa. Ktoś zakłada mi maskę i znowu zapadam w ciemność. Po jakimś czasie znowu się budzę tym razem bardziej świadoma tego co się dzieje. Nade mną coś pika, na ręku czuję ściskanie, coś mnie gdzieś uwiera, ale nie boli. Po prawej stronie jakaś rurka z butelką, po lewej kolejne dwie rurki i kroplówka. Przy łóżku siedzi tata, dostał wolne mama niestety nie. Zachrypiałym głosem proszę żeby wybrał numer do niej i koleżanek z pracy bo wiem, że one martwią się najbardziej. Czekają na informacje co ze mną. Wszyscy płaczą, ale przecież już jest po wszystkim, już po operacji, która trwała prawie 3 godziny. Jeszcze nie zdaję sobie sprawy, ze to dopiero początek długiej drogi w walce o życie. Jak się później dowiedziałam, swoją walkę z nowotworem zaczęłam w miesiącu poświęconym walce i profilaktyce raka szyjki macicy.
 
   
Do Kliniki SPSK nr. 4 w Lublinie przyjechałam chyba w najbardziej mroźny dzień stycznia. Było tak zimno i mroźno, że na rzęsach czułam sople lodu. Na izbie trzeba było swoje odczekać w sumie 4 godziny zanim przyjęli mnie na oddział. Sople się rozpuściły a ja rozgrzałam. Na oddziale trafiłam do małej 4-ro osobowej sali, w której byłam najmłodsza. Tak naprawdę to byłam najmłodsza na całym oddziale. Położne szybko wtajemniczyły mnie w specyfikę oddziału, oprowadziły, pokazały gdzie co jest i zabrały na badania. Niestety trafiłam późno na oddział już po obiedzie więc nic nie dostałam (taaa a ja głodna od rana) wieczorem kolacji też nie dostałam bo następnego dnia kolejne badania, na których muszę być na czczo! Nie czułam strachy, bardziej chyba oszołomienie wielkością szpitala, ilością korytarzy i zakamarków. Do dnia operacji byłam kuta niezliczoną ilość razy, co badanie to pobieranie krwi... a ja cały czas głodna. Dzień przed operacją przyjechały dziewczyny z pracy, miały paluszki, czekoladki i owoce a ja znowu nie mogłam jeść bo jutro już operacja a ja jako pierwsza. Nie wiedziałam, że po operacji wszystkie te rzeczy będę musiała oddać bo nie będę mogła ich jeść! Największym moim problemem i zmartwieniem był cewnik. Haha teraz to brzmi śmiesznie ale wtedy nie było mi do śmiechu :) W dzień operacji przewieźli mnie na salę pooperacyjną, a raczej przewieźli moje łóżko bo ja musiałam przejść :) ubrali w cudownie seksowną pidżamkę w rozmiarze XXXXXL jak nie więcej, w której mogłam się okręcić z dwa razy, a i tak byłaby za duża, dali dwie cudowne białe tabletki i zawieźli na salę operacyjną wyglądającą jak centrum statku marsjańskiego :) Najmłodsza, najmniejsza i jako pierwsza trafiłam na stół. Do mnie jednej 5ciu lekarzy a ja na stopach skarpetki w tygrysy... hmmm super! Anestezjolog wszytko pięknie mi wytłumaczył co do czego, chociaż mi było już wszystko jedno, w głowie mi zaczynało wirować dwie białe tabletki zaczynały działać. Kazali liczyć do 3... niestety nie doszłam do 3 bo zapadłam w cudowny sen!
Na oddziale byłam dokładnie 10 dni, przez sale przewinęło się 19 pacjentek a ja cały czas tkwiłam w tym samym miejscu. Trzy razy zemdlałam, dwa dni po operacji dostałam gorączki ponad 39stopni a że jestem uczulona na paracetamol to mieli problem.... najgorsze było to, że cały czas byłam głodna! Próba podania mi kleiku i kaszy manny bardzo źle się skończyła więc nic nie jadałam... schudłam 3kg. Jako pierwsza na oddziale testowałam nowy środek znieczulający i non stop urządzano do mnie pielgrzymki studentów. W sumie się do nich przyzwyczaiłam. Na ginekologii ucieka gdzieś wstyd a mi po tylu dniach pobytu było wszytko jedno  kto mnie ogląda i bada. Zresztą cięcie (13 szwów) musiało się wietrzyć, żeby szybciej się goiło. Powoli też pozbywałam się rurek wystających z mojego ciała, ciężko się z nimi chodziło, trzeba było uważać żeby nigdzie nie zaczepić, nie upuścić bo jak je później podnieść?! Największym marzeniem w tych dniach był porządny prysznic i umycie włosów. Niestety to wszystko musiało poczekać do powrotu do domu, bo gdy zostałam z jedną tylko rurką przeszczęśliwa pobiegłam pod prysznic i na tym się skończyło... nie pamiętam jak doszłam do łóżka i czy w ogóle doszłam?! Miałam mokrą koszulę wszytko było mokre a ja nie wiedziałam co się dzieje. Niestety mój organizm był tak osłabiony, że nawet tak prosta czynność była zbyt dużym wysiłkiem... zemdlałam drugi raz....Moja toaleta ograniczyła się do najpotrzebniejszych czynności z pomocą salowej.
Po 10ciu dniach, w końcu mnie wypuszczono do domu. Oczywiście 5 minut po wyjściu z oddziału wróciłam do niego z powrotem na wózku... znowu zemdlałam! Po kolejnych badaniach i poprawnych wynikach pozwolono mi na wyjście by wrócić za 3 tygodnie po wyniki histopatologi, które miały ustawić cały proces dalszego leczenia. Nie interesowało mnie to, interesowało mnie tylko jedno- dom! Swoje łóżko, swoja poduszka, swój pokój. Wyjście na 4rte piętro w bloku okazało się wyzwaniem na miarę wspinaczki wysokogórskiej. Moje 4rte piętro było moim Everestem. Byłam tak zmęczona, że nie miałam siły się podnieść, nie miałam siły utrzymać kubka, a w codziennych czynnościach musiał zawsze ktoś mi pomóc. Ale z dnia na dzień stawałam się silniejsza, codziennie robiłam więcej kroków, a gdy nie miałam siły wyjść na spacer wychodziłam na balkon aby posiedzieć na zimowym słońcu. Wtedy zaczęłam doceniać drobne rzeczy, zaczęłam doceniać codzienność. Każda samodzielnie wykonana czynność bez niczyjej pomocy była sukcesem. Po pierwszym dłuższym spacerze czułam jak serce bije mi przyśpieszonym, szaleńczym rytmem, czułam się jakbym przebiegła co najmniej maraton. No i w końcu  nie byłam głodna :) Moja dieta musiała się zmienić z dnia na dzień. Nie było powolnego odstawiania produktów. Zmiana była drastyczna. Zanim coś zjadłam musiałam przeanalizować czy to mogę czy nie. Z pomocą przyszły mi soki, duże ilości świeżych soków :) piłam jak szalona, sok z buraków był moim napojem bogów. Miał nim pozostać do dnia kiedy trafiałam znowu do szpitala, ale tym razem już na oddział onkologii. Ale zanim tam trafiłam odebrałam wyniki histo. a później wysłano na konsylium onkologów i radioterapeutów. Ustalono moje dalsze leczenie, ustalono taktykę mojej dalszej walki. Ustalono, że zostaje poddana chemioterapii! Najgorsze miało nadejść, operacja była paradoksalnie najłatwiejszą częścią całej kuracji... chociaż z jej skutkami walczę do dziś i czasami jest ciężko. Operacja jakiej mnie poddano, operacja radykalna, spowodowała wycięcie macicy, jajników i 4 węzłów chłonnych. Bardzo szybko zaczęłam odczuwać uderzenia gorąca. To straszne, masz wrażenie że płoniesz, kropelki potu są wszędzie, koszulka jest mokra i chcesz ją jak najszybciej zmienić, ale zanim wyciągniesz nową, czystą dopadają Cię zimne dreszcze. Jesteś jak w gorączce, masz ochotę wskoczyć po same uszy pod koc by zaraz znowu się rozbierać. Najgorsze były noce, gdy budziłam się cała zlana zimnym potem, nie mająca siły żeby wstać i iść się umyć samej... Wtedy jeszcze nie myślałam o drugiej konsekwencji operacji. Myślałam etapowo, operacja, chemia.... to w czasie chemioterapii zaczęło do mnie docierać co się stało! Pomimo prowadzenia w tej walce 1: 0 dla mnie, cały czas miałam wrażenie, że jednak to "on" wygrał. To w kolejnym miesiącu musiałam zmierzyć się ze świadomością, że nigdy nie urodzę dziecka, nigdy nie poczuję jego ruchów ani nie zobaczę go na USG. To wtedy uderzyła we mnie chemia i cień raka. Nadciągało największe spustoszenie... spustoszenie nie tylko organizmu, ale spustoszenie psychiczne, z którym walczę do dziś. Czy mi się kiedyś to uda opanować?! Nie wiem....    

cdn...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz