niedziela, 28 sierpnia 2016

Onkorejs i Bug...

Wszystko zaczęło się pewnego poranka, kiedy trafiłam na reportaż o nich.... Starałam się zjeść śniadanie, chociaż moje jelita już zaczynały się buntować po ponad 3 tygodniowym naświetlaniu. Dawka zaczynała być męcząca, cokolwiek zjadłam zaczynało mi bulgotać, dojazdy na naświetlania też robiły swoje. Powoli wychodziło ze mnie zmęczenie i zniechęcenie. Zaczynałam odliczać dni, kiedy będzie koniec! 
Był taki moment, że jakikolwiek program bym nie włączyła, trafiałam na temat nowotworowy. Wszystko kręciło się wokół tego przeklętego skorupiaka. Miałam przełączyć dalej, ale coś mnie powstrzymało, a raczej ktoś mnie powstrzymał. Na ekranie zobaczyłam reportaż o nich... o osobach takich jak ja, takich, które walczą i się nie poddają. O osobach, które podjęły się czegoś, co dla nie jednego zdrowego było nie lada wyzwaniem, a co dopiero dla chorego. Reportaż obejrzałam, miał w sobie coś co nie pozwalało mi zapomnieć, coś co zmusiło mnie do sprawdzenia informacji o Fundacji Onkorejs- Wybieram Życie.


Dowiedziałam się, że planują nowy projekt i nowe wyzwanie. Zgłosiłam się, napisałam do Fundacji, że chciałabym dołączyć, chociaż szczerze mówiąc nie wiedziałam czy będę mogła, czy zakończę leczenie, no i czy do tego czasu nagromadzę tyle sił żeby wytrzymać.., ale skoro inni mogli to dlaczego nie ja! I tak to się wszystko zaczęło, zostałam uczestnikiem Onkorejsu Granicami Polski! 


Marsz organizowaliśmy sami, sami musieliśmy załatwić noclegi, wyżywienie, transport. Zaczął się długi etap przygotowań i nie tylko były to przygotowania logistyczne. O ile z kondycją było coraz lepiej, o tyle z pozostałymi przygotowaniami szło gorzej. Zaczęły się telefony do gmin, różnych ośrodków, sponsorów i mediów. Tysiące wysłanych meil z informacją o projekcie, tysiące telefonów namawiających do udziału! A na czym to wszystko polegało? Na przejściu 100km odcinków granicami Polski przez 34 grupy... Na samą myśl niejeden pomyślał "co za pomysł, jakim trzeba być wariatem, żeby porywać się na coś takiego i to w dodatku po chorobie onkologicznej"! A jednak... :)
Im bliżej był termin, tym bardziej zastanawiałam się czy dam radę, czy się nie wycofać, ale skoro powiedziało się A to trzeba powiedzieć i B a nawet i cały alfabet... i tak nastał dzień startu. Nikt nie mówił, że będzie lekko, nikt nie obiecywała luksusów. Było ponad 30st., słońce, czasami deszcz a nawet oberwanie chmur, noclegi w schroniskach i szkołach, były nasze nogi z dnia na dzień coraz bardziej zmęczone, podrapane, posiniaczone i coraz bardziej ciężkie. Z dnia na dzień coraz wolniej się szło, coraz ciężej było wstać... ale szliśmy dalej bo mieliśmy cel! Cel nie zawsze był punktem docelowym, miejscem odpoczynku, celem dla każdego z nas było co innego. Mój cel był we mnie, w mojej głowie.. moim celem nie było pokazanie jaka jestem twarda, moim celem było oczyszczenie i wyrzucenie wszystkich emocji jakie nagromadziły się przez ostatnie dni i miesiące. Moim celem byłam ja sama! Wiem brzmi dość patetycznie, ale czułam, że z każdym kolejnym krokiem, jestem wolniejsza od choroby...
Byli też oni, uczestnicy, którzy jak ja maszerowali, którzy po ciężkiej chorobie starają się żyć i czerpać z życia jak najwięcej!
Po drodze każdy z nas miał przygody, spotkał niezapomnianych ludzi, którzy pomogli, przygarnęli i wspierali podczas wędrówki. Były też widoki, które chyba rekompensowały wszystko ból i zmęczenie :) I ona, ciągnąca się leniwie, meandrująca, nie uregulowana, piękna... rzeka Bug. Tą jej granicami przemierzałam swój odcinek granicy.







Wiem jedno jesteśmy wariatami :) wariatami, którzy za rok też pójdą i nie będzie się liczyć pogoda i zmęczenie przejściem kolejnych 20km. Liczyć się będą towarzysze wędrówki, wspólnie wypita kawa, wspólne wejście na szczyt, wspólnie obejrzany zachód słońca, wspólnie zjedzona kanapka w przydrożnym rowie, wspólnie moczenie nóg w górskim strumyku czy w jeziorze. Liczyć będziemy się MY! MY, którzy pokonaliśmy nowotwór!      

Gdzieś na drodze 816

Pozostawiam Was ze zdjęciami z mojej Granicy. A jeżeli zachęci Was to do udziału w kolejnej edycji to zapraszam! Za rok też będziemy :)

Rzeka Bug

Zalew Husynne

Zalew Husynne

Gdzieś na szlaku- nadbużański szlak pieszy

Pałac Suchodolskich, to tutaj poczułam się jak księżniczka :)



środa, 10 sierpnia 2016

Góry, górki i pagórki, czyli Pokemony i Mario Bros!






Podobno życie to gra i coś w tym jest! Przez długi czas chodziłam od poziomu do poziomu zbierając bonusy, czasami gdzieś po drodze się potknęłam, ale szłam dalej bez żadnych emocji, przechodziłam do kolejnego etapu. Wszystko zaczęło się zmieniać gdy zagościł u mnie skorupiak. Utknęłam i ciężko było przejść dalej... Byłam jak Mario Bros, który traci swoje życia, bo dotyka go żółw, albo atakuje wróg. Moim żółwiem była chemia i naświetlania po, których czasami nie miałam siły ruszyć nawet palcem, nie miałam siły rozbijać głową klocków po monety, które by mnie wzmocniły. Jednak pojawiały się na drodze dobre grzyby, przywracały mi to co utraciłam.Wtedy starałam się dojść jak najdalej i zebrać jak najwięcej monet aby poprawić kondycję i dostać nowe życie!
Całej gry jeszcze nie przeszłam, tak wiele jest poziomów a na każdym znajduje swojego pokemona. Dobrego pokemona, który sprawia, że jestem naładowana energią, naładowana siłą i wiarą, że mogę więcej! Nie nie chodzę po mieście i ich nie łapię, moimi pokemonami i moimi monetami stała się natura a dokładniej góry. To od nich czerpię siłę na kolejne wyzwania. Odpoczywam i ładuję akumulatory. W tej grze mam 28 poziomów. Dlaczego 28? To proste tyle szczytów liczy Korona Gór Polski. A co ma wspólnego Korona Gór Polski z Pokemonami, Mario Brosem i ze mną? Każdy szczyt jest pokemonem, każda wyprawa jest kolejnym poziomem, na szlaku spotykam żółwie. Brzmi idiotycznie? Nie dla mnie... 

Mojego pierwszego pokemona złapałam 7 sierpnia. Data magiczna bo dokładnie pół roku temu 7 lutego dostałam swoją pierwszą chemię. Podobnie jak wtedy teraz na szlaku byłam nowicjuszem. Nie wiedziałam co, jak, po co, na co, jak to wszystko zniosę... A jednak dałam radę i wtedy w szpitalu i teraz na szlaku, choć zdarzały się chwile zadyszki ( niestety moja kondycja pozostawia wiele do życzenia, ale mam nadzieję, że będzie coraz lepiej) szłam dalej, aż doszłam do końca! Mój pierwszy pokemon złapany, nazywa się Lubomir i ma 912m n.p.m :)  


Choroba sprawiła, że zaczęłam doceniać każdą chwilę, każdy promyk słońca, każdą kroplę deszczu, bo to one są moimi monetami, dającymi mi energię i siłę. A Pokemony?! Czy nie są piękne?!...

   A niedługo kolejny Pokemon a może nawet dwa :)