Wszystko zaczęło się pewnego poranka, kiedy trafiłam na reportaż o nich.... Starałam się zjeść śniadanie, chociaż moje jelita już zaczynały się buntować po ponad 3 tygodniowym naświetlaniu. Dawka zaczynała być męcząca, cokolwiek zjadłam zaczynało mi bulgotać, dojazdy na naświetlania też robiły swoje. Powoli wychodziło ze mnie zmęczenie i zniechęcenie. Zaczynałam odliczać dni, kiedy będzie koniec!
Był taki moment, że jakikolwiek program bym nie włączyła, trafiałam na temat nowotworowy. Wszystko kręciło się wokół tego przeklętego skorupiaka. Miałam przełączyć dalej, ale coś mnie powstrzymało, a raczej ktoś mnie powstrzymał. Na ekranie zobaczyłam reportaż o nich... o osobach takich jak ja, takich, które walczą i się nie poddają. O osobach, które podjęły się czegoś, co dla nie jednego zdrowego było nie lada wyzwaniem, a co dopiero dla chorego. Reportaż obejrzałam, miał w sobie coś co nie pozwalało mi zapomnieć, coś co zmusiło mnie do sprawdzenia informacji o Fundacji Onkorejs- Wybieram Życie.
Dowiedziałam się, że planują nowy projekt i nowe wyzwanie. Zgłosiłam się, napisałam do Fundacji, że chciałabym dołączyć, chociaż szczerze mówiąc nie wiedziałam czy będę mogła, czy zakończę leczenie, no i czy do tego czasu nagromadzę tyle sił żeby wytrzymać.., ale skoro inni mogli to dlaczego nie ja! I tak to się wszystko zaczęło, zostałam uczestnikiem Onkorejsu Granicami Polski!
Marsz organizowaliśmy sami, sami musieliśmy załatwić noclegi, wyżywienie, transport. Zaczął się długi etap przygotowań i nie tylko były to przygotowania logistyczne. O ile z kondycją było coraz lepiej, o tyle z pozostałymi przygotowaniami szło gorzej. Zaczęły się telefony do gmin, różnych ośrodków, sponsorów i mediów. Tysiące wysłanych meil z informacją o projekcie, tysiące telefonów namawiających do udziału! A na czym to wszystko polegało? Na przejściu 100km odcinków granicami Polski przez 34 grupy... Na samą myśl niejeden pomyślał "co za pomysł, jakim trzeba być wariatem, żeby porywać się na coś takiego i to w dodatku po chorobie onkologicznej"! A jednak... :)
Im bliżej był termin, tym bardziej zastanawiałam się czy dam radę, czy się nie wycofać, ale skoro powiedziało się A to trzeba powiedzieć i B a nawet i cały alfabet... i tak nastał dzień startu. Nikt nie mówił, że będzie lekko, nikt nie obiecywała luksusów. Było ponad 30st., słońce, czasami deszcz a nawet oberwanie chmur, noclegi w schroniskach i szkołach, były nasze nogi z dnia na dzień coraz bardziej zmęczone, podrapane, posiniaczone i coraz bardziej ciężkie. Z dnia na dzień coraz wolniej się szło, coraz ciężej było wstać... ale szliśmy dalej bo mieliśmy cel! Cel nie zawsze był punktem docelowym, miejscem odpoczynku, celem dla każdego z nas było co innego. Mój cel był we mnie, w mojej głowie.. moim celem nie było pokazanie jaka jestem twarda, moim celem było oczyszczenie i wyrzucenie wszystkich emocji jakie nagromadziły się przez ostatnie dni i miesiące. Moim celem byłam ja sama! Wiem brzmi dość patetycznie, ale czułam, że z każdym kolejnym krokiem, jestem wolniejsza od choroby...
Byli też oni, uczestnicy, którzy jak ja maszerowali, którzy po ciężkiej chorobie starają się żyć i czerpać z życia jak najwięcej!
Po drodze każdy z nas miał przygody, spotkał niezapomnianych ludzi, którzy pomogli, przygarnęli i wspierali podczas wędrówki. Były też widoki, które chyba rekompensowały wszystko ból i zmęczenie :) I ona, ciągnąca się leniwie, meandrująca, nie uregulowana, piękna... rzeka Bug. Tą jej granicami przemierzałam swój odcinek granicy.
Wiem jedno jesteśmy wariatami :) wariatami, którzy za rok też pójdą i nie będzie się liczyć pogoda i zmęczenie przejściem kolejnych 20km. Liczyć się będą towarzysze wędrówki, wspólnie wypita kawa, wspólne wejście na szczyt, wspólnie obejrzany zachód słońca, wspólnie zjedzona kanapka w przydrożnym rowie, wspólnie moczenie nóg w górskim strumyku czy w jeziorze. Liczyć będziemy się MY! MY, którzy pokonaliśmy nowotwór!
Gdzieś na drodze 816 |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz