piątek, 20 stycznia 2017

12 miesięcy z onkoludkiem- prolog!

Niedawno na facebooku pojawił się pewien owocowy łańcuszek. Na swoim profilu wpisywało się nazwę owocu w zależności od rodzaju swojego związku a później przesyłało wiadomość dalej swoim koleżankom.. Celem było wsparcie dla kobiet z nowotworem piersi. W sieci poważnie zawrzało! Jedni sądzili, że to bez sensu inni, że to fajna zabawa, a jeszcze inni mówili, że przez to może jakaś kobieta pójdzie na badania. Czy na pewno pójdzie? Wątpię! Dlaczego? Bo sama kiedyś brałam udział w takich łańcuszkach i jakoś moja świadomość profilaktyczna nie wzrosła i nie spowodowało to, że poszłam na badania. Dlatego nie wierzę w tego rodzaju akcje. A jak to było naprawdę? Po roku postanowiłam się podzielić swoją historią (chociaż odkąd dowiedziałam się o chorobie mówię o niej otwarcie), postanowiłam przybliżyć Wam 12 miesięcy z życia osoby chorej. Moja historia ma happy end ale wiele nie ma a wszystko dlatego, że zbagatelizowaliśmy objawy albo nie przykładaliśmy większej uwagi do swojego zdrowia. A to dziwnie bo jesteśmy w stanie wydać duże pieniądze na naprawę samochodu, co roku odnawiamy ubezpieczenie albo robimy przegląd, jesteśmy w stanie kupić koleją parę butów, którą albo założymy albo rzucimy w kąt a nie jesteśmy w stanie wydać 100 zł na wizytę aby zrobić badania, zrobić przegląd swojego organizmu!!! Może moja historia będzie lepszym motorem aby w końcu wybrać się do ginekologa i zrobić badania, może moja historia będzie lepsza niż niejeden łańcuszek! Tak więc zaczynamy 12-to częściową historię....

Jak zwykle wpadałam do domu po pracy, oczywiście siedziałam dłużej i robiłam nadgodziny. Kolano znowu spuchło i bolało, no ale to przecież pozostałość po źle leczonym zerwaniu stawu skokowego, tak to sobie przynajmniej tłumaczyłam, później dowiedziałam się, że mój raczek dawał już sygnały że jest! W całej tej gonitwie dom, praca, dom nie zauważyłam, że moja miesiączka jest jakaś inna nie taka jak zawsze. Więcej krwi, bardziej bolesna, dłuższa z dziwnie bordowym kolorem. No, ale przecież przemęczenie, może coś zjadłam i krew przybrała ciemniejszą barwę. Każde tłumaczenie dobre! Ale gdy to wszystko się przeciągało i minął tydzień a później kolejny, zaczęło coś mi świtać. To może jakieś zapalenie, przecież chodziłam na basen... kolejne dobre wytłumaczenie! Tak minął miesiąc i nic się nie zmieniło... no dobra zdecydowanie za długo nigdy tak nie było. Mam koleżanki z tak długimi okresami krwawienia ale ja należałam do tej rzadkiej grupy dwa/trzy dni i po sprawie...a tu miesiąc coś zdecydowanie nie grało! Zapisałam się na wizytę dobrze, że akurat miała wolne przed świętami  tłumaczyłam sobie, że będzie więcej czasu. Ta więcej czasu przed świętami...zakupy, sprzątanie, znowu gonitwa, ale jakoś udało mi się pójść i nie przegapić wizyty. Wizyta..... pamiętam wzrok pani doktor i słowa "Nie czytaj nic w internecie, to może być zupełnie co innego wiele chorób daje takie objawy. Przyjedziesz jutro do mnie na oddział pobierzemy wycinki i zaczekamy na wynik badań. Musisz być też przygotowana, że wyniki potwierdzą nowotwór a wtedy operacja radykalna, i dalsze leczenie. Nie myśl o tym zobaczymy się jutro" Wróciłam do domu i zamiast zabrać się do lepienia uszek zasiadłam przed komputerem. Oczywiście wujek i lekarz google w jednej osobie poszedł w ruch, strona za stroną a ja byłam coraz bardziej przerażona, coraz większy miałam mętlik w głowie. Słowa na forach... nowotwór, rak szyjki macicy, operacja radykalna, chemioterapia, wycięcie jajników i macicy... ale że cooo?! Rano jechałam do szpitala na oddział do pani doktor w nie najlepszym nastroju. W nocy nie mogłam spać, kręciłam się z boku na bok, co przysnęłam to się budziłam, żeby nie zaspać. Pojechałam z mamą a całą drogę byłam milcząca a w głowie tysiące myśli. A może to jednak nie nowotwór, może to coś innego?! Na oddział przyszłam ze skierowaniem na zwykłej kartce w kratkę bo pani doktor skończyły się druczki, na szczęście nikt się tym nie przejmował i zanim wypełniłam wszystkie karty i przeprowadzony został ze mną wywiad na moim nadgarstku pojawiła się magiczna opaska oddziałowa a w ręku trzymałam pliczek skierowań i wskazówek gdzie iść. Badanie krwi, moczu, prześwietlenie płuc (heloł po co mi prześwietlenie płuc?!) a na koniec pobranie wycinków. Na oddziale panowała fajna przedświąteczna atmosfera, po korytarzu spacerowały ciężarne, które musiały zostać i ja leżąca sama w sali z perspektywą nowotworową... Super po prostu o niczym innym nie marzyłam. Pani doktor przyniosła mamie wigilijnego pieroga a ja próbowałam choć na chwilę zamknąć oczy i zostawić to wszystko. Odciąć się od tego. Po świętach miałam dostać wyniki. Wyniki, które wywróciły moje życie do góry nogami. Wyniki, których raczej nie spodziewałam się otrzymać chociaż gdzieś już byłam przygotowywana na najgorsze. Święta minęły nerwowo, bo jak tu być spokojnym i cieszyć się atmosferą jak nad głową cały czas lat myśl o chorobie. Starałam się jak mogłam o tym nie myśleć, ale najzwyczajniej się nie dało! 
Nadal nie mogę uwierzyć w telefon jaki odebrałam. Byłam w pracy powiedziałam o podejrzeniach koleżankom i wszystkie czekałyśmy na wyniki jak na szpilkach. Pani doktor zadzwoniła. Z całej rozmowy zakodowałam tylko, że się potwierdziło, że mam stawić się w klinice 4 stycznia ( 4 stycznia? to przecież za parę dni!), że skierowanie już jest na izbie, że na oddziale o wszystkim wiedzą a profesor już na mnie czeka. Nawet nie zapamiętałam nazwiska lekarza, który miał mnie dalej prowadzić! Gdy wszyscy szykowali kreację na ostatni dzień roku ja szykowałam torbę do szpitala. Pidżama, szczoteczka do zębów, kapcie, ręcznik, szampon, mydło. Gdy wszyscy robili ostatnie zakupy sylwestrowe ja pakowałam książkę, talerzyk, kubek, skarpetki i szykowałam się na największą bitwę w swoim życiu. Szykowałam się na walkę z parszywym dziadem... z NOWOTWOREM!!!
         
cdn.....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz